Kolejny raz zawitalismy w Cotoce, tym razem z okazji Bozego Ciala, w sam raz na obiad. Dzien byl cieply i sloneczny, wiec milo bylo posiedziec sobie na dworze, w jednej z rodzinnych restauracji kolo glownego placu. Przy jednym ze stolow rozstawionym wprost na chodniku, z widokiem na kosciol.
Jak zwykle zamowilismy sosnos i arepas, ale postanowilismy takze sprobowac pieknie pachnacego majadito, gotowanego na ogniu w wielkim blaszanym garze.
W karcie dan byly rowniez szaszlyki z miesa wolowego oraz zeberka, wprost z rusztu (paquumuto?), ale sobie darowalismy, bo mieso zawsze wydaje nam sie za twarde. Za to do picia zamowilismy sobie zbyt slodkie, ale ozezwiajaco zimne mocochinchi.
Caly obiad kosztowal nas jakies 20 bs. od osoby, a majadito bylo najlepszym, jakie mialam okazje kiedykolwiek sprobowac. Na sam koniec, Freddy zauwazyl cos, co moglo byc ‘sekretnym skladnikiem’ tego dania – kucharka jak nigdy nic zgarnela resztki z innych talerzy do wielkiego gara. I zamieszala:)
Nie zostalo nam nic innego, niz odwiedzic naszego znajomego leniwca – ‘sekretnego skladnika’ Cotoki.
P.S. Co ciekawe, pomimo swieta religijnego, miasteczko bylo calkiem wyludnione i … o wiele przyjemniejsze niz w niedziele.
***
So we went to Cotoca again, this time to celebrate Corpus Christi and just in time for lunch. The day was warm and sunny, so it was nice to sit outside, in one of the mamas & papas restaurants nearby the main square, with the view on church. We sat at one of the tables put directly on the sidewalk.
As usual, we ordered some sosnos and arepas, but decided to also try a tasty looking majadito, cooked on the fire in a big tin pot. They also offered skewers of beef and ribs, straight from the grill (paquumuto?), but we gave it a pass as the meat usually is too hard for us to bite. To drink we ordered a very sweet but refreshing mocochinchi.
The whole lunch cost us about 20 bs. per person, and majadito was the best I’ve ever eaten. At the end, Freddy noticed something that could have been the ‘secret ingredient of’ this dish – the cook had scooped the leftovers from the other plate to the big pot. And stirred it in :)
There was nothing more left for us but to visit our old friend – the sloth – Cotoca’s secret ingredient.
P.S. Despite the religious holiday, the town was quite empty and… nicer than on busy Sundays.
Haha :) Historia z “sekretnym skladnikiem” obiadu jakos wcale mnie w Boliwii nie dziwi, ale i tak smieszy :)
A sonso bylo jedna z najlepszych rzeczy jakie probowalismy w Ameryce Poiudniowej i strasznie zalujemy, ze spotkalismy je tylko w Santa Cruz. Bo bylo PYCHA!
LikeLike
Co prawda to prawda – sonso jest najlepsze! A i smazona juka nie pogardze:) najlepsze jest jednak to, ze oba dania mozna przygotowac samemu, o ile tylko dorwie sie juke w sklepie:) Pozdrawiam!
LikeLike